Urodziłem się w epoce twista, w szalonych latach sześćdziesiątych. Twist był wtedy tańcem niezwykle popularnym i zmysłowym - dziś powiedziałoby się: trendy and sexy. Jako brzdąc ruszałem biodrami w rytm muzyki Beatlesów i podobała mi się stylizacja Flower Power. Odbieraliśmy to intuicyjnie bez kodów kulturowych, bez konceptualnej filozofii. Nasz zgrzebny socjalizm nazwany w kabarecie: najweselszym barakiem obozu dawał nam: odrobinę luzu, krztę nadziei i ciut optymizmu na lepszą przyszłość.
Lata 60. zapisały się na kartach historii przez wydarzenia takie jak: lot na księżyc, kryzys kubański, wojna w Wietnamie, festiwal w Woodstock, rewolucja seksualna...
W tym czasie pojawili się również hippis ze swoją wyrazistą subkulturą. Czarny winyl, Radio Luxemburg i książka stanowiły o naszej kulturze, stymulowały wrażliwość i rozszerzały horyzonty.
Mało kto wie, że pierwsze połączenie w Internecie nastąpiło pod koniec tej dekady. Ja też o tym długo nie wiedziałem. Moja przygoda z zaawansowaną technologią przypadła na początek lat 90: pierwszy komputer, pierwszy laptop, pierwszy palmtop i telefon GSM. Inicjacja była i łagodna, i korzystna. Pokochałem digitalizacje, a ona pokochała mnie. Teraz gadżety towarzyszą mi bez przerwy: Linux i Windows, stacjonarka i ultrabook, e-czytnik i tablet, smartphon i mp3, pendrive i karta SD, serwer i hosting, streaming i face book, wymieniać by tak można długo...
A jednak coś się zmieniło i to na trwałe, myślenie analogowe zostało zastąpione cyfrowym, niespieszne kartkowanie książki w bibliotece frenetycznym przeglądaniem Internetu w dowolnym miejscu idowolnym czasie naszego życia; praca w tle i różne czynności towarzyszące wpływają na sens naszego życia w rozdzielczości HD - egzystencja nabiera nowego wymiaru. Gdy wracam pamięciom do lat sześćdziesiąty XX wieku to przypomina mi się: kajet i ołówek, kalka i maszyna do pisania, które zostały teraz zastąpione przez bity i bajty.
Jestem właśnie na etapie konwersji, przenoszę muzykę z płyt CD na mp3, tworzę własną muzyczną bibliotekę: piosenka anglosaska i francuska, smoth jazz i chilaout, Chris Rea i Chris de Burgh, przez lata nagromadziłem pokaźną liczbę CD, tak na oko będzie z tysiąc, średnio 10 piosenek na jednym krążku to w sumie 10 tys. piosenek, każda piosenka średnio trwa ok. 3 minuty co daje 30 tys. minut, to nic innego jak 500 godzin słuchania mojej, ulubinej muzyki – taka prywatna stacja radiowa. Każda piosenka to ok. 6 MB (kompresja: optimal quality 192kpbs 44100Hz stereo) dla 10 tys. piosenek potrzebuję pamięci wielkości 60 GB, obecnie w sprzedaży są już pendrive o pojemności 64 GB, jedna mała kostka 1cm x 5cm jest w stanie zastąpić wielki regał z płytami CD.
Jako nastolatek zgromadziłem pokaźną kolekcję płyt winylowych, tak na oko będzie 200, gdy dorosłem i wprowadziłem się do własnego M2 w dobie już odtwarzaczy laserowych nieszczęsny zapomniałem o nich, następnie mój młodszy brat zutylizował je na pobliskim śmietniku - do dnia dzisiejszego obaj żałujemy tego bardzo ...
Pisząc ten tekst słucham mojej muzyki, która leci nie z gramofonu, magnetofonu lub z odtwarzacza CD, a z maleńkiego pendrive, którego można włożyć "kiedykolwiek i gdziekolwiek" …
Świat jednak się zmienia i to nie zależnie od nas...